Aktualności
„Rytuał łowcy” Przemysława Borkowskiego – przeczytaj przedpremierowy fragment
07.09.2020

„Rytuał łowcy” Przemysława Borkowskiego – przeczytaj przedpremierowy fragment

Już 16 września premiera „Rytuału łowcy” Przemysława Borkowskiego. Mamy dla Was przedpremierowy fragment powieści – gorąco polecamy lekturę. Ostrzegamy! Po przeczytaniu pierwszych rozdziałów będziecie chcieli więcej!

ROZDZIAŁ 1

Był jednocześnie zimny i gorący. Czuł, jak ogarnia go wściekłość, jak zasnuwa mu oczy czerwoną mgiełką, jak wysusza mu śluzówkę w ustach i podnosi włoski na ciele; a jednocześnie zupełnie na chłodno pomyślał w pewnym momencie – w zasadzie czemu nie? To była doskonała okazja. Jedyna i niepowtarzalna. Nic go z tym człowiekiem nie łączyło, nie było między nimi żadnej wspólnej płaszczyzny; niczego, co pozwoliłoby powiązać ich obu za pomocą jakiegokolwiek motywu, jakiegokolwiek rozumowania. Spotkali się przypadkiem – tu, na tym parkingu na tyłach nieczynnego w niedzielę supermarketu, wieczorem, w strugach deszczu, w okolicy, w której nigdy nie bywał – i jeśli nic się za chwilę nie stanie, rozejdą się i nigdy więcej się nie spotkają. Ich światy – widać to było na pierwszy rzut oka – były kompletnie nieprzystawalne. Gdyby trafi li na siebie w innych okolicznościach, minęliby się bez słowa.

Nikt go też nie widział, nikt nie wiedział, że tutaj jest. Znalazł się tu, bo źle zinterpretował polecenie nawigacji w swoim samochodzie, a potem, gdy już zorientował się w pomyłce, nie chciało mu się zawracać, pozwolił więc urządzeniu wytyczyć nową trasę wiodącą przez te małe, podwarszawskie miejscowości. Zatrzymał się na tym parkingu, bo chciało mu się sikać, a po drodze nie było żadnej stacji benzynowej. Był więc w tym miejscu po raz pierwszy w życiu i zapewne ostatni.

Rozejrzał się dookoła. Biała ściana blaszanej hali supermarketu nie miała tu żadnych okien, jedynie zamknięte na głucho podwójne drzwi. Po drugiej stronie tej części parkingu, przeznaczonej zapewne raczej dla dostawców niż klientów, wznosił się tylko przemoczony las. Nigdzie żadnego chodnika, którym ktoś mógłby nadejść, ani budynku, z którego ktoś mógłby wyjrzeć. Tylko ta ścieżka wśród drzew, którą przytoczył się ten pijany facet. Akurat wtedy, gdy on próbował się odlać.

Nie powinien był mówić tego, co powiedział. Ani się śmiać. Ani sugerować tego, co zasugerował. Ani tym bardziej żądać pieniędzy. Stał teraz przed nim, lekko się chwiejąc, z tym pogardliwym półuśmieszkiem na wargach i groził mu. Nie wiedział, że strach jest ostatnim uczuciem, które on mógłby dziś odczuwać.

Zbyt wielu było wcześniej takich jak ten. Lekceważących go, wyśmiewających, traktujących z pobłażaniem, widzących w nim łatwą, potulną ofiarę. Najpierw w szkole podstawowej, potem w liceum, a później na studiach. Nawet w jego pracy, tak – wydawałoby się – dalekiej od wszelkich tego typu zachowań, zawsze znalazł się ktoś, kto traktował go jak popychadło. Nie wprost; zawsze było to chamstwo w białych rękawiczkach, ukryte za zasłoną uprzejmego uśmiechu i okrągłych, kurtuazyjnych sformułowań. Lecz przecież ani dla niego, ani dla pozostałych nigdy nie było tajemnicą, co się za nimi kryje.

A on nigdy się temu nie przeciwstawiał, nigdy nie reagował. Tłumaczył to sobie tym, że nie warto, że jest ponad to, lecz gdzieś w głębi duszy kipiał oślepłą z upokorzenia żądzą zemsty. Chciał ich wszystkich zabić, wypruć im flaki, odciąć genitalia i umazać sobie twarz ich krwią. Chciał, żeby cierpieli, błagali go o litość, pełzali w pyle u jego stóp; by zrozumieli w ostatnim przedśmiertnym przebłysku myśli, ile naprawdę jest wart. Wyobrażał to sobie czasem, leżąc w łóżku nocą, gdy kolejna doznana zniewaga nie pozwalała mu zasnąć. Ale to były tylko fantazje. Wiele osób ma takie myśli, lecz nigdy ich nie zamienia w czyn, prawda?
Prawda?

Pijany facet podszedł bliżej. Poczuł teraz odór jego oddechu zmieszany z zapachem wilgotnego powietrza. Mężczyzna pchnął go lekko w pierś, potem splunął mu pod nogi. Wpatrywał się w niego spod półprzymkniętych powiek swoimi przekrwionymi, nieruchomymi oczami, bez jednego nawet mrugnięcia.

„Co jest, pajacu? Ogłuchłeś?” – usłyszał zachrypnięty głos.

Czy i tym razem będzie tak samo? Czy i tym razem nie zareaguje? Przełknie upokorzenie i gniew, zejdzie temu facetowi z drogi i zgodzi się na wszystko? Nie, dziś był dzień inny niż wszystkie. Szkoda, że ten biedny dureń tego nie wiedział. Dziś on również był pijany. Nigdy, przez całe swoje grzeczne i poukładane życie, nie wsiadł do samochodu po alkoholu; nigdy by nawet nie pozwolił sobie o tym pomyśleć. Aż do dziś. Dziś miał naprawdę dobry powód. Pomylił drogę właśnie dlatego. Lać mu się chciało także przez to. Ale alkohol nie tylko upośledza koncentrację, nie tylko działa moczopędnie, lecz także rozhamowuje. Sprawia, że mamy ochotę robić rzeczy, o których na trzeźwo balibyśmy się nawet pomyśleć. I to akurat bardzo dobrze. To się naprawdę świetnie składało.

Przymknął powieki; poczuł kolejne pchnięcie w pierś. Tym razem mocniejsze; takie, po którym musiał cofnąć się o krok. Otworzył oczy. Facet przed nim wciąż coś krzyczał. Kropelki śliny wylatywały mu z ust i błyszcząc w świetle latarni, lądowały łukiem na skórze jego twarzy. Czuł to nawet mimo deszczu. Wyobraził sobie wtedy, że jest pistoletem. Jego gniew jest nabojem, a on trzyma palec na spuście. Tylko od niego zależy, czy go naciśnie.

A potem pozwolił sobie – zupełnie na chłodno, w wyniku racjonalnej w pewnym sensie decyzji – wpaść w szał.

*

Już miał wsiąść do samochodu, gdy nagle przypomniał sobie o czymś. Wciąż chciało mu się sikać. Zapomniał o tym z tego wszystkiego. Wrócił do leżącego na mokrym asfalcie, zmasakrowanego ciała i po raz drugi rozpiął rozporek. Potem skierował strumień moczu na twarz tamtego. Patrzył z rozbawieniem, jak jego otwarte usta wypełniają się żółtym płynem, jak odbija się on od wyszczerzonych w niebo zębów.

Podobało mu się to. Podobało mu się to wszystko. Mógłby polubić siebie takiego.

ROZDZIAŁ 2

Policyjna taśma odgradzała sporą część parkingu. Tuż za nią kłębił się tłum przemoczonych gapiów. Na środku tej pustej przestrzeni, ochranianej przez zrezygnowanych policjantów w ociekających wodą czarnych mundurach, stał namiot osłaniający miejsce zbrodni. Wraz z rzędem parasoli za taśmą tworzył konstrukcję przypominającą obwoźną świątynię jakiejś nomadycznej religii. Światło lamp zapalonych w jego wnętrzu rzucało na ściany cienie przebywających w środku postaci.

– Cholerny maj! – Jeden z policjantów, zapewne wyższy rangą, bo trzymający nad sobą parasol, dał wyraz swojej frustracji. – Osiem stopni i leje! Widział ktoś kiedyś coś podobnego?

Odpowiedzi stojącej obok kobiety już nie dosłyszał. Stał w rzędzie gapiów. Jego twarz osłaniały czapka z daszkiem i naciągnięty na nią kaptur kurtki przeciwdeszczowej. Musiał tu znowu przyjechać, nie potrafi ł się powstrzymać. Słyszał, że mordercy często wracają na miejsce zbrodni; zdawał sobie też sprawę, że policja również wie o tym i dlatego ze szczególnym zainteresowaniem przypatruje się takim jak on, stojącym za policyjną taśmą i gapiącym się na to, co się dzieje. Policja może tak, ale nie ci tutaj.

Podwarszawscy policjanci z podwarszawskiego komisariatu zapewne już sklasyfikowali zdarzenie jako podbicie ze skutkiem śmiertelnym w czasie pijackiej sprzeczki. W sumie nie było to aż tak dalekie od prawdy. Na ich twarzach w każdym razie nie było widać ekscytacji. Działali rutynowo i nie zamierzali poza tę rutynę wykraczać. W stronę rosnącego z każdą minutą tłumu nie był skierowany żaden obiektyw, czy to aparatu, czy kamery.

Ten tłum też był jego sprzymierzeńcem, coraz większy i większy. Wszyscy ci, którzy przyjechali do supermarketu głodni zakupów po niedzielnej przerwie, trafiali prędzej czy później właśnie tutaj. I to pomimo pulsującego ze zmienną intensywnością deszczu. W takim tłumie łatwo się schować. Miejscowość była mała, ale nie na tyle, by wszyscy się tu znali. I by zauważyli obcego.

Woda z parasola stojącego obok niego mężczyzny spłynęła mu na ramię z głośnym chlupotem. Ci z dalszych rzędów, którym widok zasłaniały głowy i rozpięte na metalowych stelażach czasze, dopytywali tych z przodu, co się dzieje. No więc nic się nie działo. Rozstawiony namiot skutecznie zasłaniał wszystkie przeprowadzane właśnie czynności.

Wyobraził sobie leżącego tam trupa. W odróżnieniu od wszystkich tych ludzi wokół dobrze wiedział, jak on wygląda. Wciąż miał jego widok pod powiekami. Dziś rano, gdy się obudził, wymiotował. I to nie z powodu wypitego wczoraj alkoholu. Zresztą nie było go znowu aż tak dużo. Wymiotował na wspomnienie tego, co się stało. Przeżył wręcz chwilę paniki, przerażenia i obrzydzenia samym sobą. Przyrzekł sobie nawet, że nigdy więcej. Że zapomni o tamtym, wyprze to ze świadomości i będzie żył tak jak wcześniej.

Teraz po tamtych uczuciach nie było nawet śladu. Zamiast nich pojawiło się coś innego, coś, czego doświadczał po raz pierwszy w życiu i co niewątpliwie bardzo mu się podobało: ekscytacja, duma i poczucie mocy. Aż miał ochotę trącić łokciem stojącego obok niego mężczyznę i wyznać: „Hej, to ja! To ja go zabiłem! To dzięki mnie tu stoicie!”. Szkoda, że nie będzie mógł nikomu nigdy o tym opowiedzieć. Opisać, jakie to uczucie: patrzeć na leżące u swoich stóp charczące ciało, z którego ust wypływa gęsta, ciemna krew; obserwować tę ogromnie zabawną przemianę, gdy hardy, pełen pogardy, napastliwy, pewny swego typ zamienia się nagle w patrzącą przerażonym, nierozumiejącym wzrokiem, trzęsącą się kupę gnoju. Szkoda, że nie będzie mógł pokazać swoich poobijanych, obolałych kłykci, wciśniętych teraz razem z dłońmi głęboko w kieszenie, wszystkim tym, którzy w przeciągu całego jego życia mieli go za frajera; wszystkim tym dziewczynom, które nim wzgardziły, które przyjmowały jego zaloty ze zniecierpliwieniem albo z uśmiechem politowania; szkoda, że nie będzie mógł podsunąć ich im pod nos i wykrzyczeć: „Ty też?! Też chcesz tak?! Tobie też to zrobić?!”. A potem obserwować, jak zaczynają się bać.

Musiał stąd odejść. Odwrócił się i odszedł. Jeszcze chwila, a zacząłby się śmiać albo naprawdę by się przyznał. Przecisnął się przez zmoknięty tłum i ruszył w stronę drzew. Potem przystanął i odetchnął głęboko. I dziwna sprawa, poczuł się lepiej. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł się dobrze. Jakby życie tamtego wniknęło weń i go uzdrowiło, przekazując mu swoją moc. Wiedział, że to nieprawda, ale tak się właśnie czuł. Dobrze, na granicy euforii. Nie było sensu z tym dyskutować.

ROZDZIAŁ 3

Wnętrze policyjnego namiotu parowało od wilgoci. Woda skraplała się na białych ścianach i spływała w dół, w stronę ziemi. Było gorąco i parno od deszczu oraz światła lamp, mimo że na zewnątrz wciąż panował raczej chłód. Ubrany po cywilnemu policjant rozpiął kurtkę, a potem jeszcze dwa guziki koszuli. Czuł, jak kropelki potu rosną mu pod włosami na głowie.

– Coś ciekawego? – spytał dwóch mężczyzn w białych kombinezonach. Tym to dopiero musiało być gorąco.
– Klasyka – odpowiedział jeden z nich. Widać było, że najchętniej zdjąłby z siebie tę polipropylenową zbroję i wyszedł na powietrze. – Nie znaleźliśmy śladów po nożu ani po żadnym tępym narzędziu. Przyczynę śmierci ustali oczywiście patolog, ale, jak sądzę, gościa po prostu zatłuczono.
– Gołymi rękami? – spytał policjant.
– I nogami. Moim zdaniem pierwsze ciosy były zadawane pięścią, potem, gdy już się przewrócił, kopano go, a nawet po nim skakano. Dość długo się na nim wyżywali.
– Myślisz, że sprawców było kilku?
– Nie, nie wiem. Tak mi się powiedziało. Taka ilość obrażeń wiąże się zazwyczaj z pobiciem przez paru napastników. Ale nie wiem. Można by oczywiście spróbować zdjąć odciski podeszw z jego twarzy i sprawdzić, czy zostawił je jeden typ obuwia, czy kilka, ale sądzę, że może to być trudne.
– A co z pozostałymi śladami? Mężczyzna w białym kombinezonie wzruszył ramionami.
– Sam wiesz. Deszcz padał całą noc.
– No tak.

Policjant po raz kolejny popatrzył na twarz leżącego u ich stóp trupa. Wyglądała naprawdę upiornie. Zmasakrowana, z powybijanymi zębami, złamanym nosem i rozdziawioną w stronę nieba szczęką, a jednocześnie pozbawiona jakichkolwiek śladów krwi, przypominała przerażającą, nowoczesną rzeźbę. Tylko oczy – jedno przymknięte, a drugie wybałuszone, lśniące wciąż z powodu wilgoci – świadczyły o tym, że to coś było kiedyś człowiekiem.

– W sumie typowa sprawa – powiedział drugi z mężczyzn w białych kombinezonach, klęczący ciągle jeszcze nad zwłokami. – Popili się, a potem pobili. Ten z jakiegoś powodu wkurzył pozostałych.
– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków – odparł policjant, choć w zasadzie pomyślał to samo. Na coś takiego to właśnie wyglądało. Chyba nawet miał kilku dobrych kandydatów na sprawców.
– W każdym razie szukajcie kogoś, kto ma krew na butach – dodał pierwszy z techników. – I to raczej sporo. Jak będziecie mieli szczęście, znajdziecie nawet fragmenty skóry i włosy na podeszwach.

Policjant skrzywił się lekko.
– Deszcz by tego nie spłukał?
– Nawet jeśli umyli buty, powinniśmy coś znaleźć. Krew zostawia bardzo trwałe ślady.

ROZDZIAŁ 4

Pomacał ręką ubranie – już wyschło. Zdjął je ze sznurka w suszarni i wraz z butami zaniósł do kotłowni. Otworzył żeliwne drzwiczki do pieca i wepchnął to wszystko do środka na dobrze rozpalony żar. Potem zamknął drzwiczki i dla pewności włączył elektryczną dmuchawę. Dobrze, że maj był taki chłodny. Dym z jego komina nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Ani smród. Mieszkał w jednej z obrzeżnych dzielnic Warszawy, niedaleko Wisły, na osiedlu, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu bardziej przypominało wieś niż miasto i gdzie wciąż jeszcze obok willi i nowoczesnych apartamentowców można było znaleźć stare domy wyposażone w piece opalane węglem. Takie właśnie jak ten. Ich właściciele w sezonie grzewczym palili w nich czym popadnie, wzbudzając irytację mieszkańców ogrzewanych gazem budynków. Oszczędni gospodarze ładowali do pieców, co tylko im przyszło do głowy: trociny, miał, śmieci, zdechłe psy i koty, zużyte pieluchy i podpaski swoich żon. Wszystko, co tylko dało się spalić i było tańsze od węgla. Czarny dym nad jego domem nie będzie więc niczym dziwnym. W sumie mógłby tu spalić nawet zwłoki i nikt nie powinien tego zauważyć. Warto o tym pamiętać na przyszłość.

Usiadł na starym taborecie stojącym obok pieca i zapatrzył się na jego drzwiczki. Szkoda, że nie było widać ognia. Zawsze lubił na niego patrzeć. Mógłby wtedy obserwować, jak palą się jego buty. Ich było mu najbardziej szkoda; kupił je niedawno i nie kosztowały mało, a w jego sytuacji na drugie takie nie będzie go stać. W przyszłości musi zakładać na takie akcje tańsze rzeczy.

W przyszłości… Już po raz drugi coś takiego pomyślał. Jakby decyzja była już podjęta, choć przecież wcale jeszcze nie była. Jakby coś myślało tak za niego, wbrew jego własnym postanowieniom. A postanowienia te były takie, że nie powtórzy tego więcej. Że potraktuje to jako jednorazowy wyskok… Choć nie, wyskok to nie jest jednak dobre słowo. Że potraktuje to jako jednorazową przygodę. O, tak lepiej. Kolejne doświadczenie; jedno z tych, które ostatnio kolekcjonował, robiąc te wszystkie rzeczy, których bał się lub wstydził robić wcześniej. Takie jak to ostatnie pójście do burdelu.

Ale nie, to jednak nie było to samo. Nie można tego mimo wszystko porównywać. Tamto było realne, czasami nawet aż za bardzo. To, co się wydarzyło na parkingu, przypominało bardziej sen albo halucynację. Jakby nie stało się naprawdę, choć przecież się stało; świadczyły o tym buty płonące w piecu przed nim. Jakby mu się to tylko przyśniło, choć wciąż nie mógł zdecydować, czy był to koszmar, czy wręcz przeciwnie.

Wzdrygnął się, pomimo bijącego od pieca żaru. Znowu było mu zimno. Otarł ręką czoło – było wilgotne. Pocił się z gorąca, a mimo to marzł. Czyli to wraca, nie minęło.

Wstał i poszedł na górę. Na stole w kuchni czekał na niego stos opakowań. Te leki rano, te leki wieczorem. I jeszcze ten ostatni, by wątroba nie wysiadła mu wcześniej niż cała reszta. Wycisnął tabletki z listków i włożył je sobie do ust. Sporo tego było. Nalał wodę do szklanki i popił. Nie było łatwo przełknąć. Kolejne nowe doświadczenie, choć tego akurat wolałby nie mieć w swojej kolekcji.

Kiedyś zastanawiał się, jak pewnie wszyscy czasem się zastanawiają, co by zrobił, gdyby zostało mu parę miesięcy życia. Myślał wtedy o podróżach, skokach ze spadochronem, kolacjach w dobrych restauracjach i życiu na kredyt, którego przecież nie będzie trzeba spłacać. Dziś wiedział, że to wszystko bzdura. Takie plany może snuć tylko ktoś, kto ma w perspektywie długie życie, a myśl o śmierci jest dla niego jedynie wywołującą lekki dreszczyk zabawą. Prawda jest taka, że gdy rzeczywiście staje się przed tym problemem, nie ma się ochoty na żadną z tych rzeczy. Szczerze mówiąc, nie ma się ochoty na nic. No, może oprócz jednego: żeby to wszystko rozpierdolić.

Poczuł, jak znowu wzbiera w nim złość. Jak wściekłość zalewa mu oczy, zupełnie jak wtedy, na tamtym parkingu. Przypomniał sobie swoje gówniane, gówniane, po trzykroć gówniane życie. Zawsze był grzeczny, już od dziecka. Odrabiał prace domowe, słuchał się rodziców i nauczycieli, nie chodził na wagary ani nie palił papierosów za garażami przy szkole. Potem też: uczył się pilnie, oszczędzał, pracował ciężko i dawał drobne bezdomnym. Nie pił zbyt wiele, nie uganiał się za dziewczynami ani nie korzystał z usług prostytutek. Czekał na miłość, tę jedną jedyną, która – jak wiedział – nigdy już nie nadejdzie. Ani ona, ani kariera, ani sława. Mimo poświęceń, wyrzeczeń, uporu w dążeniu do celu, wiary w sukces na przekór przeciwnościom, niepoddawania się i przestrzegania reguł. Pomimo niejedzenia mięsa w piątek, nienoszenia skarpetek do sandałów i niemlaskania przy jedzeniu. Pomimo wystrzegania się rasistowskich i antysemickich żartów, pomimo żegnania się przed kościołem i spluwania przez lewe ramię na widok czarnego kota. Pomimo segregowania odpadów, noszenia własnej torby na zakupy i nieużywania jednorazowych naczyń i sztućców. Pomimo tego wszystkiego żadna nagroda nigdy nie została mu przyznana ani żadna zapłata wypłacona. I nigdy już nie zostanie.

To akurat wiedział aż nazbyt dobrze. Nigdy nic. To już wszystko. Niczego więcej nie będzie. Jakby odkładał całe życie na wymarzoną emeryturę w tropikach, a potem dowiedział się w biurze podróży, że ma w portfelu same pocięte gazety. Powiedzieć, że się jest rozczarowanym taką sytuacją, to naprawdę nie powiedzieć nic.

Coś ukłuło go w środku. Gdzieś tak pomiędzy sercem a żołądkiem. Zastygł w przerażeniu. A może to tylko mu się zdawało? Od czasu tamtej wizyty w gabinecie lekarskim był przewrażliwiony na sygnały płynące z wnętrza swojego organizmu. Czy to, że coraz gorzej się czuł, stanowiło realne odzwierciedlenie stanu jego zdrowia, czy było rodzajem autosugestii, wyolbrzymiającej, a nawet wymyślającej objawy postępującej destrukcji ciała? Mógłby oczywiście pójść to zbadać, ale postanowił, że już nigdy więcej nie przekroczy progu żadnej instytucji medycznej. Pamiętał aż nazbyt dobrze swoją matkę, która ostatnie trzy lata życia spędziła w poczekalniach przychodni i na szpitalnych łóżkach. On nie miał zamiaru tak skończyć. Może będzie żył przez to krócej, ale przynajmniej na swoich warunkach.

Przypomniał sobie naraz tamten parking pod supermarketem. Nie, nie wieczór, gdy zrobił to, co zrobił, ale następny dzień, kiedy stał wśród tłumu gapiów. I tamto uczucie, które wtedy go napełniło. Uczucie mocy, siły i… zdrowia. Tak, przez tamten dzień i cały następny czuł się zdrowy, zupełnie. Nic go nie bolało, umysł miał jasny, był pełen energii. Czuł się dobrze, bardzo dobrze, nawet lepiej niż przed chorobą. Wiedział, że było to złudzenie, ale nie mógł przestać o tym myśleć. Ani za tym tęsknić. Bo właśnie teraz to się kończyło.

Sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd podłużny przedmiot. Nóż sprężynowy, który tamten wyjął o wiele za późno. Wtedy, gdy już leżał i wystarczyło stanąć mu na nadgarstku, by go wypuścił z dłoni. Nacisnął metalowy okrągły przycisk; długie ostrze otworzyło się z cichym szczękiem. Jego też powinien się pozbyć, ale nie potrafił. To był jego łup, jego trofeum, symbol zwycięstwa, które odniósł po raz pierwszy w życiu. Trzymając go, znowu poczuł tamtą moc. Nie, nie wyrzuci noża; umyje go tylko, a może nawet wygotuje, żeby pozbyć się wszelkich śladów. I zatrzyma. Uśmiechnął się lekko. To będzie jego fetysz.

Fragment książki „Rytuał łowcy” Przemysława Borkowskiego.

Rytuał łowcy Przemysław Borkowski

Bestsellery