Pierwszy czerwca to ten dzień w roku, kiedy mamy idealny pretekst, by choć na chwilę znów poczuć się dzieckiem! To doskonała okazja do sentymentalnego powrotu do krainy dzieciństwa, w której królują smaki domowego drożdżowca i kwaśnych porzeczek, zapachy nagrzanej słońcem ziemi i temperowanych ołówków, z której wynieśliśmy setki siniaków i otarć, a jeszcze więcej niezapomnianych wspomnień!
Autorzy i autorki podzielili się z nami historiami ze swojego dzieciństwa, które pozostały im w pamięci do dziś. Przeczytajcie koniecznie!
Klaudia Bianek
Odkąd tylko pamiętam, kochałam zwierzęta. Pewnego razu nasza bernardynka urodziła osiem cudownej urody szczeniaków, a rodzice poinformowali mnie i moją młodszą siostrę, że jeden piesek zostanie z nami. Każdemu szukaliśmy dobrych domów, ale rozstania były niezwykle ciężkie. W końcu postanowiłyśmy poprosić rodziców, by zostały z nami dwa szczeniaki, i po długich namowach w końcu się zgodzili! Tym sposobem przez wiele lat towarzyszli nam Killer i Rakszas.
Przemysław Borkowski
Jako pisarz zazwyczaj tylko opisuję bohaterskie czyny, ale jeden z nich mam na swoim koncie. Uciekłem z przedszkola. Zmyliłem straże pań przedszkolanek, pokonałem mury w postaci płotku i furtki i dałem dyla. Moja ucieczka nie trwała długo, zatrzymała mnie przeszkoda, której nie wziąłem pod uwagę w swoich śmiałych planach – przejście dla pieszych. Stanąłem przed nim, bojąc się wejść na jezdnię, i tam dopadł mnie pościg. Nie, nie przedszkolanek, bo te zajęte były wciąż hodowaniem bujnych włosów pod pachami (być może to przez ten widok uciekłem), dostrzegła mnie koleżanka mojej mamy. Zostałem skuty, poczęstowany lizakiem i odprowadzony z powrotem za kraty. Nigdy już później nie czułem się tak wolny. Być może pisząc, próbuję odtworzyć tylko smak tamtej chwili – nieskrępowanej swobody, szaleństwa, słodkiego, przyprawiającego o drżenie poczucia igrania z losem… No i lizaka. Dziś już takich nie ma.
Ryszard Ćwirlej
Już we wczesnej młodości popadłem w konflikt z MO. Miałem wtedy trzy, cztery lata. Bawiłem się na podwórku z rówieśnikami, gdy naraz któryś ze starszych chłopców wskazał palcem na przechodzącego ulicą milicjanta i zawołał głośno:
– Glina!
Okrzyk podchwycili kolejni i naraz kilkanaście piskliwych głosów zaczęło wołać: Glina! Bardzo mi się ta glina podobała, choć nie miałem pojęcia, o co chodzi. Naraz nawoływania wokół mnie ucichły i okazało się, że krzyczę sam, bo koledzy zniknęli. Przerwałem dopiero, gdy zobaczyłem nad sobą pochylonego gliniarza. Wziął mnie za ucho i doprowadził, na szczęście nie na komisariat, ale do domu, żeby naskarżyć na mnie rodzicom. A ja i tak nie wiedziałem, o co chodzi. Przecież nic złego nie zrobiłem.
Joanna Dulewicz
Jako czterolatka postanowiłam sprawdzić, czym jest zaginięcie. Któregoś dnia, gdy domownicy krzątali się w kuchni, otworzyłam jedną z dolnych szafek pokojowego regału, weszłam do środka i zagrzebałam w znajdujących się tam ubraniach. Potem zamknęłam drzwiczki i czekałam, co się stanie. Już po kilku minutach zorientowano się, że zniknęłam. Najpierw sądzono, że jestem w innej części domu, później, że zachciało mi się zabawy w chowanego. Jednak z każdą chwilą poszukiwania stawały się coraz bardziej gorączkowe. W panice sprawdzano wszystkie miejsca –
oczywiście poza niewielką szafką z ubraniami. Dopiero kiedy usłyszałam, że zdecydowano się o moim zniknięciu powiadomić milicję, postanowiłam opuścić kryjówkę. Pamiętam, że zrobiłam to wyjątkowo niechętnie.
Gabriela Gargaś
Kiedy byłam małą dziewczynką, chciałam zostać piosenkarką (na szczęście nie zostałam, bo słoń mi na ucho nadepnął). Śpiewałam swoimi słowami „Lucciolę” i „Felicita”, stojąc na stole i trzymając w ręce skakankę.
Hanna Greń
– Ktoś chodzi koło domu.
Nie dosłyszałam nic, ale przestraszony głos siostry sprawił, że podświadomie nasłuchiwałam nadal.
Skrzyp… skrzyp… Nikt nie miał powodu zapuszczać się nocą na to odludzie, a jednak wyraźnie słyszałam kroki.
W okno uderzyła śniegowa kula. W jednej chwili znalazłam się w łóżku siostry i wtuliłam się w nią, wierząc, że starsza o dwa lata dziewczynka mnie uratuje. Nie miałyśmy odwagi spojrzeć za okno, skąd patrzyła na nas pyzata gęba księżyca. Skrzypienie wreszcie ucichło, lecz długo trwało, nim ostrożnie podeszłyśmy do okna. Na nieskalanej bieli śniegu nie widniały żadne ślady.
Izabela Janiszewska
Jako niespełna pięcioletnia dziewczynka podczas wczasów w Międzyzdrojach wybrałam się z babcią do kina. Już przy wejściu na salę nawiązałam znajomość z inną dziewczynką i zapragnęłam usiąść obok niej. Babcia niechętnie zgodziła się, ustąpiła miejsca mojej nowej koleżance, a sama usadowiła się obok babci tamtej dziewczynki, dwa rzędy dalej. Po skończonym seansie, gdy światła rozbłysły, babcia i jej towarzyszka zdały sobie sprawę, że nie ma nas w sali kinowej. W panice wybiegły na zewnątrz i odnalazły nas na sąsiadującej z kinem plaży. Maszerowałyśmy, trzymając się za ręce, całe rozchichotane. A kiedy dopadły nas wściekłe babcie, powiedziałyśmy im, że bajkę można jeszcze kiedyś obejrzeć, a siebie pewnie już nigdy nie spotkamy.
Anna Kasiuk
Wiecie, że kocham eksplorować? Nie? Ta dolegliwość towarzyszyła mi już w dzieciństwie, kiedy to dwukrotnie uciekłam z przedszkola i przewędrowałam przez całe miasto wzdłuż i wszerz. Ja tego nie pamiętam, ale moja mama wciąż ma wypieki na twarzy, opowiadając o tamtych zdarzeniach.
Robert Kornacki
Urodziłem się w 1973, zdjęcie pochodzi z czasów stanu wojennego, kiedy sklepowe półki świeciły pustkami, więc brało się to, co jest, i nie wybrzydzało za długo. Koszulka z napisem Aga? Jak najbardziej, pasuje i się nada! – tak zapewne orzekła moja mama, ceniąca najwyraźniej pragmatyczne podejście do życia.
Skoro więc stałem się posiadaczem wspomnianej koszulki, nie pozostało mi nic innego, jak nosić ją dumnie. A ponieważ czasy były naprawdę ciężkie, to kwestia wyboru imienia dla mojej siostry (na zdjęciu jeszcze jej nie ma, była dopiero w planach) stała się bajecznie prosta – przecież skoro mamy już taką koszulkę, to… Tak to moja siostra, dziecko stanu wojennego, została Agnieszką.
Izabela M. Krasińska
W dzieciństwie katowałam wszystkich gości, którzy zjawiali się w naszym domu… śpiewaniem. Wkładałam kij od mopa w stołek i czy ktoś chciał, czy nie, musiał wysłuchać mojej wersji „To nie ja” Edyty Górniak. Moja miłość do śpiewania skończyła się drastycznie po tym, jak zawyłam (to nie był śpiew, lecz zawodzenie) psalm na swojej Pierwszej Komunii Świętej. Wtedy nawet ja usłyszałam, że nie umiem śpiewać.
Agnieszka Lis
Od zawsze uchodziłam w rodzinie za strojnisię. Wszystko najbardziej kolorowe musiało być dla mnie! Dziś trochę mi przeszło, rozsądek i świadomość, także ekologiczna, powodują, że na przykład nie wymieniam ciuchów co sezon. Jedno się nie zmieniło. Pozostałam kosmetyczną sroczką! Szminka na zdjęciu ma kolor jaskrawopomarańczowy, z boku leży paleta cieni mojej mamy. Najbardziej lubiłam szmaragdowoniebieskie.
No i kokardy – w tamtym okresie były obowiązkowe! – bez względu na długość włosów.
Jacek Łukawski
Na jednej z dziecięcych zabaw u mamy w pracy jadłem ryż preparowany z torebki. Gdy ogłoszono konkurs dla dzieci, w którym nagrodą miał być samolot do sklejania, zgłosiłem się do udziału. Torebkę ryżu wcisnąłem pod bluzkę i stanąłem w rzędzie z innymi dziećmi. Konkurs polegał na… Jedzeniu ryżu preparowanego na czas, bez użycia rąk, a więc prosto z talerza, który podstawiany był dzieciom pod buzię. Gdy przyszła moja kolej, doping szybko zmienił się w śmiechy. Torebka, ukryta przeze mnie, przekręciła się, więc gdy ja z zapałem pałaszowałem ryż z talerza, to on „w czarodziejski sposób” wracał, wysypując mi się spod bluzki. Była kupa śmiechu, ale samolot wygrałem.
Robert Małecki
To będzie rzecz o lepieniu bałwana!
Jednak najpierw muszę Wam opowiedzieć o tym, że kiedyś to były zimy. Mróz szczypał w policzki, a pod butami miło skrzypiał śnieg. Takie właśnie – pełne słońca – mam wspomnienia z dzieciństwa. Chodziłem wtedy na tak zwaną „górkę”, usypaną na moim osiedlu, kawałek dalej za szkołą. I do zmierzchu zjeżdżałem na sankach.
Ale wcześniej, zanim dobrze poznałem, czym jest prawdziwa zima, pojechałem z mamą do Karpacza. Miałem wtedy dwa lata. I kiedy poszliśmy w góry, a śnieg był wówczas mokry, mama zaproponowała, żebyśmy ulepili bałwana. Podobno srogo się wtedy zmartwiłem.
– Przecież nie zabraliśmy kleju! – odpowiedziałem.
Wiem, to brzmi jak słaba anegdota z taniej prasy. Ale to autentyk! Do dziś wysłuchuję tego na rodzinnych imprezach!
Agnieszka Pietrzyk
Jako dziecko byłam niejadkiem. Mama mnie straszyła: Jeśli nie będziesz jadła, to oddam cię do domu dziecka. Na co ja odpowiadałam: Jeśli tam nie dają jeść, to mnie oddaj.
Agata Przybyłek
Dzień Dziecka w moim domu rodzinnym zawsze był radosnym świętem. Spędzałam go z rodzeństwem i rodzicami, choć, jak to dziecko, najbardziej cieszyły mnie wtedy prezenty. Pamiętam dokładnie jak dostałam prześliczną, białą maskotkę pieska, albo miękką poduszkę z osiołkiem. Zawsze bardzo cieszyłam się też z biżuterii, co widać na załączonym zdjęciu. Koraliki, kolczyki, łańcuszki, bransoletki to był mój świat. Kilka pamiątek z Dnia Dziecka zachowałam do tej pory i trzymam je w domu rodzinnym do dziś 🙂
Marta Radomska
Życie początkującego pisarza nie jest łatwe, szczególnie gdy pisarz jeszcze raczkuje i wszystkim się wydaje, że pisać nie umie. Tak było również w moim przypadku. Rodzice wiedzieli, że lubię przeglądać książki i próbuję czytać, ale przeżyli szok, gdy podczas przeprowadzki zaczęli rozkręcać meble. Okazało się, że moje pierwsze próby pisarskie zostały uwiecznione mazakiem w mało widocznych miejscach na ścianie. Niewiele z tej radosnej twórczości przetrwało, może oprócz fragmentów zapisanych na spodniej części blatu od stołu.
Małgorzata Rogala
W lipcu 1969 roku byłam z rodzicami na wczasach. Mieszkaliśmy w ośrodku położonym w lesie nad jeziorem. Pewnej nocy obudziłam się i zorientowałam, że jestem sama, a drzwi są zamknięte na klucz. Niewiele myśląc, wyskoczyłam przez okno domku kempingowego, w którym mieszkaliśmy, i pobiegłam szukać rodziców. Mimo ciemności trafiłam do świetlicy, gdzie zebrani wczasowicze oglądali telewizyjną relację z lądowania na Księżycu. Wpadłam tam jak kometa i narobiłam niezłego zamieszania.
Katarzyna Sarnowska
Podczas wakacji w Świnoujściu, gdzie podczas trzydziestodniowego pobytu raz zaświeciło słońce, rodzice postanowili, że będę pozować do zdjęcia wraz z małpką. Nie chciałam tego zdjęcia i jako wyraz buntu postanowiłam zrobić taką minę, by wyglądać dokładnie tak jak moja towarzyszka. Nie wiem, czy mi się to udało?
Natalia Sońska
Dzieciństwo od zawsze kojarzy mi się z wakacjami u babci. Leniwe, wczesne poranki, przepyszne, domowe obiady na tarasie i zabawy na podwórku do samego wieczora! W babcinym domu latem zawsze pachniało drożdżowymi racuchami, lemoniadą i truskawkami. Kiedy byliśmy małymi dziećmi, wraz z kuzynami i moją siostrą spędzaliśmy całe dnie na beztroskich zabawach w chowanego czy berka. Urządzaliśmy wycieczki rowerowe, jeździliśmy na pikniki, a ogromną frajdą i wielkim wydarzeniem zawsze był wyjazd na wtorkowy targ do pobliskiego miasteczka. Ach, jak lubiliśmy oglądać te wszystkie kolorowe zabawki i drewniane koniki na biegunach!
Joanna Szarańska
Jako dziecko lubiłam tylko jedną zupę: barszcz czerwony. Podobno cała rodzina miała dość, bo ukochana babcia gotowała tę potrawę dla mnie dzień w dzień a na zdjęciu jestem z mamą
Sylwia Trojanowska
Byłam dzieckiem wszędobylskim. Wchodziłam na dachy, drzewa, nawet kominy (moja mama mało zawału nie dostała;)). Uwielbiałam wszelkie zabawy (w berka, w chowanego, również w Indian!). No i przebywanie wśród ludzi, a najchętniej z moją ukochaną starszą siostrą (której psułam randki i wszelkie towarzyskie spotkania!).
Karolina Wilczyńska
Miałam 3-4 lata, kiedy mama, w ramach zdrowego odżywiania, przyrządziła dla mnie szpinak. Gdy zapytałam, co to jest, odparła,by mnie zachęcić, że to zielony budyń. Zjadłam wszystko, bez marudzenia. Mama, zadowolona, zapytała, jak mi smakowało. Podobno spojrzałam na nią dużymi błękitnymi oczami i powiedziałam: Kochana mamusiu, proszę, nie dawaj mi już więcej tego zielonego budyniu. Tak, byłam bardzo grzecznym dzieckiem
Przemysław Żarski
Nowa piłka to zawsze było święto. Ten balans nóg, skupienie na twarzy napastnika i brata bramkarza (musicie wierzyć mi na słowo, ujęcie tego nie oddaje), ogrodzenie u wujka w roli bramki z siatką. Wyobraźcie sobie dwa tygodnie ostrego reżimu treningowego, karty zawodników, które wycinałem całej drużynie z „Piłki Nożnej”, hektolitry potu wylane na podwórku i zdarte korkotrampki, by wziąć udział w turnieju na stadionie Górnika w Zabrzu. Wsiedliśmy do samochodów starszych kolegów, którzy obiecali dostarczyć nas na turniej. I bezcenny komentarz organizatorów, gdy dotarliśmy na miejsce: „Spóźniliście się piętnaście minut, chłopcy. Drużyna rezerwowa weszła na wasze miejsce”. Cięcie. Koniec z piłką. Przynajmniej do następnego razu.