Udostępniamy Wam przedpremierowy fragment „Poranków na Miodowej 1” Waszej ulubionej autorki powieści obyczajowych Joanny Szarańskiej. Książkę będziecie mogli kupić na naszym stoisku już w najbliższy weekend na Poznańskich Targach Książki. Oficjalna premiera 11 marca.
Otrząsam się ze wspomnień i podchodzę z błękitną kopertą do regału z książkami. Wsuwam ją między kartki pierwszej z brzegu powieści. To jedna z moich ulubionych, wielokrotnie czytana Rebeka. Potem wkładam buty do biegania i wychodzę z mieszkania. Naprzeciwko mojej kamienicy znajduje się park. Nic wielkiego, skwerek właściwie, paręnaście arów zadrzewionego terenu, który poprzecinano asfaltowymi alejkami, nafaszerowano ławkami i latarniami. Niewielką część wysypano żółciutkim piaskiem i zagospodarowano jako plac zabaw dla dzieci. Kiedy zbliżam się do wylotu alejki, dobiegają mnie stamtąd radosne piski dokazującej dzieciarni.
Zakładam słuchawki, włączam odtwarzacz mp3 i moją głowę wypełniają pierwsze takty energetycznego przeboju Eda Sheerana. Jestem gotowa, mogę biec. Wypocić z siebie niepokoje oraz czarne myśli.
Ludzie wybierają różne sposoby walki ze stresem. Jedni rzucają się na czekoladę, inni rozlewają butelkę wódki, jeszcze inni przyklękają w kościelnej ławce i powierzają swoje sprawy Bogu. Ja biegam. Zatracam się w muzyce i rytmicznym uderzaniu stóp o podłoże. Upajam się wolnością. Mogę tak w nieskończoność. Biegnę, a w mojej głowie rozbłyskują kolejne obrazy. Biegnę, ale nie dostrzegam piękna otaczającego mnie krajobrazu ani mijanych ludzi. Kiedyś ocknęłam się w zupełnie innej dzielnicy i zdezorientowana spoglądałam na górujący nade mną blok i zawieszoną na nim tabliczkę z adresem. Nie pamiętałam pokonanej trasy, ulicznych świateł, które przecież musiałam mijać, nie pamiętałam niczego. Zupełnie jakbym biegła na jakimś dziwacznym autopilocie.
I teraz również uruchamiam ten tryb. Nie spieszę się, mam swoje tempo, swój rytm. Mijam kolejne ławki i latarnie stylizowane na retro. Park jest tak mały, że mijam je dziesiątki razy. Automatycznie wybieram alejki, płynnie lawiruję między młodymi matkami pchającymi przed sobą wózki i dzieciakami na trójkołowych rowerkach albo hulajnogach w jaskrawych kolorach. Między drzewami migają mi brunatne kształty wiewiórek.
W końcu uznaję, że mam dość. Pochylam się do przodu, opierając dłonie o kolana, które leciutko drżą pod moimi palcami. Potem wyłączam odtwarzacz z muzyką i wolno ruszam w kierunku ulicy. W lewej łydce czuję słaby, pulsujący ból, może coś naciągnęłam.
W wejściu do kamienicy natykam się na sąsiadkę. Wraca z pracy, obładowana reklamówkami z logo pobliskiego dyskontu, posapuje cichutko, zaczerwieniona z wysiłku, zirytowana ciężarem i niewygodą siatek, ale na mój widok uśmiecha się przyjaźnie. Przytrzymuję jej bramę, by wygodnie weszła do środka.
– Co słychać, pani Małgosiu? Jak nadgarstek? – zagaja pogodnie.
Macham ręką lekceważąco.
– Już wszystko w porządku. To u mnie normalka, gdy kończę książkę i wpadam w szał pisania. – Parskam śmiechem.
Sąsiadka odkłada na chwilę jedną z siatek, ociera rękawem spocone czoło i żartobliwie grozi mi palcem.
– Niech pani o siebie dba! My, wierne czytelniczki, czekamy na kolejne bestsellery i nie chcemy słyszeć o poważniejszych kontuzjach!
Uciekam wzrokiem gdzieś w bok. Czuję uderzenie gorąca na twarzy i wiem, że na moich policzkach właśnie wykwitły dwie czerwone plamy. Nie potrafię przyjmować pochwał, nigdy tego nie umiałam. Moje reakcje są różne, ale zazwyczaj mamroczę coś pod nosem, głupawo się śmieję albo piekę raka.
Odpowiadam sąsiadce uśmiechem, a potem schylam się i podnoszę siatkę, którą położyła u swoich stóp. Dziękuje mi krótkim skinieniem głowy i w milczeniu pniemy się schodami na nasze trzecie piętro. Pióropusz pora łaskocze mnie po łydce. Sąsiadka posapuje. Serce w mojej piersi nadal galopuje, zupełnie jakby nie zrozumiało, że bieg już się skończył. A może to wcale nie kwestia treningu, wysiłku? Moje myśli szybują w kierunku błękitnej koperty oraz ciotki Wandy i niespodziewanie mówię:
– Możliwe, że wyjadę na jakiś czas.
– Tak? – Sąsiadka przekłada siatkę do lewej ręki i wsuwa
dłoń w przepastną kieszeń żakietu w poszukiwaniu kluczy. – Jakieś spotkanie autorskie?
Pani Danusia opiekuje się moim mieszkaniem, gdy wyjeżdżam na targi książki czy imprezy kulturalne organizowane przez odległe biblioteki. Nie ma ich wiele, nie zabiegam o spotkania z czytelnikami, bo wciąż trudno mi uwierzyć, że ktoś chce posłuchać o tym, jak postanowiłam urzeczywistnić swoje marzenie i pisać powieści, niemniej zdarza się to kilka
razy w roku. Sąsiadka jak dobry duch dba, by w tym czasie moje kwiaty nie uschły.
– Nie – mówię teraz z lekkim wahaniem. – Chodzi o sprawy rodzinne. Moja ciotka zachorowała.
– Ojej. – Zerka na mnie z niepokojem. – Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Obawiam się, że to bardzo poważne – mówię cicho.
Właśnie docieramy na nasze piętro i przystajemy przed drzwiami. Pani Danusia chroboce pękiem kluczy, ja odkładam siatkę, opieram ją o ścianę, pilnując, by zielony pióropusz nie wysmyknął się z torby. Również wyciągam klucze, choć gdy zbliżam się z nimi do drzwi i wyławiam uchem odgłos telewizora, już wiem, że nie będą potrzebne. Uśmiecham się zadowolona. Nie chciałabym dzisiaj być sama. Nie z błękitną kopertą ukrytą wśród stron ulubionej powieści.
Joanna Szarańska